To kraj nie dla każdego?
2024-06-18 09:35:00(ost. akt: 2024-06-18 09:38:42)
W jednym z badań zapytano czy ankietowani myślą sobie czasem, że byłoby lepiej, gdyby „duża liczba zwolenników przeciwnej partii po prostu umarła”. Na tak było 20 i 16 proc. wyborców dwóch największych partii.
To książka o Ameryce, czy także o Polsce? Czy wzorem Stanów Podzielonej Ameryki mamy w Polsce do czynienia już nie ze wspólną Rzeczpospolitą? Nie odpowiem na to pytanie. Trzeba tę książkę przeczytać samemu i samemu wyrobić sobie zdanie.
Dwa plemiona
Łukasz Pawłowski opisuje w niej nawet nie tyle Amerykę podzieloną, ile Amerykę zamieszkałą przez różne plemiona, mówiące różnymi językami i nawzajem się nielubiące. To plemiona Republikanów i Demokratów, dla których podstawą tożsamości i przynależności grupowej jest wspólnota poglądów politycznych, która przykryła inne cechy, według jakich kiedyś dzielili się Amerykanie, a przynajmniej biali mieszkańcy USA. Na tym jednak nie koniec.
— Podział na Demokratów i Republikanów pokrywa się coraz wyraźniej z podziałami wynikającymi z wykształcenia, pochodzenia etnicznego, wykonywanego zawodu czy miejsca zamieszkania (…). Amerykanie nie tylko mentalnie, lecz także fizycznie zasiedlają różne i coraz bardziej oddalające się od siebie światy — pisze Łukasz Pawłowski. I dodaje: — Preferencje polityczne (…) dominują (…) nad innymi cechami tradycyjnie składającymi się na to, co ludzie uznają za ważne elementy ich osobowości, takimi jak: rasa, klasa, wiara religijna, płeć (...). Politycy te podziały odzwierciedlają, jednocześnie je potęgując.
Ta polaryzacja zaszła w USA bardzo, bardzo daleko. W jednym z badań zapytano Amerykanów czy myślą sobie czasem, że byłoby lepiej, gdyby „duża liczba zwolenników przeciwnej partii po prostu umarła”. 20 proc. wyborców Republikanów i 16 proc. Demokratów odpowiedziało, że tak. W innym sondażu aż 52 proc. zwolenników jednej lub drugiej partii stwierdziło, że nie poślubiłoby zwolennika strony przeciwnej. Dodajemy jeszcze do tego, że mówimy tutaj cały czas o emocjach negatywnych. Podział społeczeństwa napędza bowiem nie tyle miłość do własnej partii, ile strach przed „ich” partią.
Czyż nie brzmi to znajomo także u i nas, nad Wisłą i Łyną? Ciekawe, jak by u nas wypadły takie sondaże. Bylibyśmy mniej czy bardziej za eliminowaniem w myślach swoich wrogów politycznych?
Nie brakuje zapewne tych, którzy bez wahania rzuciliby w tym momencie kamieniem w Trumpa, krzycząc: „to jego wina”. Wcześniej jednak warto przeczytać „Stany Podzielone Ameryki”. — Obwinianie wyłącznie Trumpa za polityczną polaryzację, gniew Amerykanów i wrogość do „drugiej strony” sporu politycznego byłoby oczywiście niesprawiedliwe i niezgodne z faktami — podkreśla Łukasz Pawłowski, który przypomina, że ten proces „podziału na dwa narody polityczne” trwa już od lat.
Podkreślił to zresztą sam Trump w swoim wystąpieniu tuż po objęciu urzędu w 2017 roku. Powiedział wtedy: „Nie było tak, że pojawiłem się i podzieliłem kraj. Ten kraj był głęboko podzielony, zanim się tu [w Białym Domu] pojawiłem”. — Miał rację. Nie on wywołał podziały. Ale jednocześnie doskonale je wykorzystał, a następnie pogłębił i przez kolejne lata przesuwał granice tego, co w debacie publicznej możliwe do wyobrażenia — pisze Pawłowski.
W Trumpie trzeba więc widzieć bardziej efekt zmian społecznych, które toczą się w Ameryce, a nie ich sprawcę. A tych zmian, poza kopaniem politycznego rowu, jest bardzo wiele, i to one w dużym stopniu spowodowały, że Amerykanie wzięli się za łopaty.
Już za niespełna 5 miesięcy w Białym Domu dalej będzie mieszkał Joe Biden lub powróci do niego Donald Trump. Ten wybór będzie miał bardzo duże znaczenie dla Polski (ale jeszcze bardziej Ukrainy) Europy i, choć brzmi to górnolotnie, świata. Bez względu jednak na to, kto wygra, nie znikną podziały w amerykańskim społeczeństwie, nie zniknie też coraz silniej obawiający się w amerykańskim społeczeństwie izolacjonizm. I o tym właśnie, o podzielonej Ameryce, pisze Łukasz Pawłowski w swojej najnowszej książce „Stany Podzielone Ameryki”. Książki arcyciekawej, napisanej zrozumiałym językiem i pozbawionej ideologicznej pedagogiki. Zatem gorąco polecam.
A dzisiaj Amerykanów z obu plemion dzieli bardzo wiele. To oczywiście nadal podział rasowy, który, choć oficjalnie został już dawno zarzucony, to przecież nadal funkcjonuje i czasami objawia się w bardzo zaskakujący sposób. Na przykład w karach wprowadzonych przed laty za narkotyki. Żeby trafić do więzienia na 5 lat, trzeba posiadać 5 gramów cracku i 500 kokainy. Ten pierwszy jest tani, więc zażywają głównie biedni i czarni, druga jest droga, więc wciągają ją z reguły bogaci i biali.
Różnic jest jednak znacznie więcej. To już nie tylko różne podejście do gospodarki. Demokraci i republikanie różnią się we wszystkim. Teraz jednak w dyspucie politycznej coraz ważniejszą rolę w USA odgrywają kwestie moralne. — W narracji amerykańskiej prawicy bieda jest albo wynikiem indywidualnych cech danego człowieka – jego lenistwa, braku przedsiębiorczości, nieporadności – albo skutkiem katastrofalnych interwencji państwa, które tłumi indywidualną przedsiębiorczość — pisze Łukasz Pawłowski, ale praźródłem wszystkich problemów ich zdaniem jest „kryzys duszy” amerykańskiego społeczeństwa i „niemoralna dekadencja”.
Po pierwsze wojsko
Z polskiego punktu widzenia najistotniejsze są jednak sprawy polityki zagranicznej i coraz popularniejszego w Stanach izolacjonizmu. Zacznijmy jednak od kwestii, która narobiła wiele hałasu i oburzenia, czyli stwierdzenia, że USA nie powinny bronić tych krajów, które nie wydają odpowiednich kwot na wojsko. Jak dla mnie jest to całkiem logiczne, bo niby dlaczego Amerykanie mają finansować obronę kraju, który sam nie chce się bronić? Zresztą wcześniej apelował o to Barrack Obama, ale mniej dosadnie i bez rezultatu. Trzeba było dopiero Putina, żeby kraje zachodnie zrozumiały, że trzeba się zbroić.
Marek Budzisz w książce „Samotność strategiczna Polski” pisze, że jego zdaniem Francja jest zdolna co najwyżej do działań o charakterze ekspedycyjnym, misji stabilizacyjnych czy interwencyjnych, w mniejszym zaś stopniu jest „w stanie uczestniczyć w konfliktach o wysokich stopniach intensywności”. Niemcy w razie wojny są w stanie do tygodnia od godziny „W” wystawić… kilka batalionów wojska.
Jednak kwestia wydatków na armię i amerykański izolacjonizm to dwie różne sprawy, choć oczywiście trudno nie przyznać choćby częściowej racji Trumpowi, kiedy ten mówi, że Stany Zjednoczone w ostatnich dekadach zbyt wiele uwagi poświęcały światu, zaniedbując jednocześnie własne interesy i swoich obywateli. To jednak dla nas słabe pocieszenie.
— Z naszej perspektywy realizacja scenariusza „America first” oznacza, że będąc państwem frontowym, narażonym na stałą presję ze strony agresywnego sąsiada, w mniejszym niż dotychczas stopniu będziemy mogli liczyć na sojuszników — pisze Marek Budzisz w prawicowym portalu wpolityce. I dodaje: — Chodzi nie tylko o wsparcie zza oceanu, ale również z krajów europejskich, bo i w przypadku naszych kontynentalnych partnerów nastąpią zmiany będące rezultatem rewizji amerykańskiej polityki zagranicznej, oni też będą musieli przeprowadzić strategiczną rekalkulację i staną się w jej wyniku mniej skłonni do akceptacji twardszej i w związku z tym bardziej ryzykownej linii w polityce zagranicznej.
— Osobiście nie sądzę, by izolacjonistyczny zwrot Stanów Zjednoczonych miał pozytywne skutki dla Polski czy dla Europy w ogóle. Zwłaszcza po 24 lutego 2022 roku, kiedy tuż za naszymi granicami toczy się największa wojna w Europie od czasu pokonania nazistowskich Niemiec — podkreśla Łukasz Pawłowski, który pisywał o USA między innymi do „Polityki” i „Gazety Wyborczej”.
Igor Hrywna
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez