Zapraszamy na spotkanie z prof. Waldemarem Smaszczem
2022-03-22 10:00:00(ost. akt: 2022-03-20 15:40:29)
W środę (23 marca) Uniwersytet III Wieku i MG Biblioteka Publiczna zaprszają na spotknie z prof. Waldemarem Smaszczem.
Spotkanie odbędzie się 23 marca o godz. 16:00 w nidzickim ratuszu w pokoju 37.
Temat spotkania:Poetka odmiennych krain - wciąż nierozpoznana twórczość Marii Konopnickiej.
Kim jest prof. Waldemar Smaszcz?
Wywiad z Waldemarem Smaszczem z 2021 roku.
Waldemar Smaszcz: Literatura to całe moje życie. Nie umiałbym żyć bez mówienia i pisania o niej
— Napisałeś ostatnio książkę pt. Zdarzyło się podczas spływu Łyną. Możesz zdradzić kulisy pisania tej książki?
– Od wielu lat przyjeżdżam do Nidzicy, wcześniej uczestniczyłem w różnorodnych seminariach literackich na tej pięknej ziemi. Dlatego ucieszyłem się, kiedy pan Janusz Kwiatek poprosił mnie o napisanie książki, w której znalazłby się esej Zdarzyło się podczas spływu Łyną. „Przewędrowałem” z Karolem Wojtyłą i jego studentami od gór po wybrzeże Bałtyku. W minionym roku – jak wiadomo – obchodziliśmy stulecie urodzin św. Jana Pawła II. Pandemia odmieniła nasze życie, także wszelkie uroczystości. Już wcześniej byłem umówiony z ks. Andrzejem Midurą z parafii pod wezwaniem Miłosierdzia Bożego na cykl spotkań poświęconych „naszemu” – jak się w Polce przyjęło – papieżowi. Odbyło się tylko pierwsze spotkanie, w styczniu. Z kolei pan Janusz Kwiatek, dyrektor miejscowej biblioteki, z którą od lat współpracuję, także zaplanował spotkania poświęcone Janowi Pawłowi II. Okazało się to możliwe jedynie w internecie.
— Co Ciebie zainteresowało w tym wydarzeniu?
— Od dawna budziła się we mnie pokusa, by zestawić niezwykle bliską mi poezję z tym, co Papież tak kochał – z polską przyrodą, która najbogatsza i najbardziej pierwotna jest właśnie tutaj. To nic, że wiersze te powstawały w Krakowie, i to w najgorszych latach niemieckiej okupacji, poeta, siłą swego talentu, przywoływał światy tak rzeczywiste, jakby był w ich samym centrum. W młodzieńczym poemacie mistycznym Pieśń o Bogu ukrytym, najpiękniejszym i duchowo, i poetycko w całej twórczości Jana Pawła II, dominują obrazy wody, jakby Autor miał przed oczami to niezapomniane zdanie z Księgi Rodzaju: „Duch Boży unosił się nad wodami” (Rdz 1, 2). Przytoczę chociaż maleńki cytat:
Jakże odwdzięczę się morzu, że fale jego ciche
wychodzą, aby szukać moich codziennych zbłąkań?
Jakże odwdzięczę się słońcu, że zachód mnie nie odpycha,
że wieczór i poranek niedługa dzieli rozłąka.
Z różnych relacji uczestników wspólnego „wędrowania” z Karolem Wojtyłą, nazywanym przez studentów „Wujkiem”, oraz z Kalendarium życia Karola Wojtyły odtworzyłem „geografię” niezliczonych wypadów, wypraw w góry i spływów kajakowych. Okazało się, że zamiłowanie Jana Pawła II do turystyki sięgało wczesnych lat gimnazjalnych. Urodzony u podnóża Beskidu Niskiego „skazany” był na miłość do gór. Nawet jako papież w czasie wakacji wędrował w gronie przyjaciół po górach, wzbudzając zdumienie i zachwyt przypadkowo spotykanych turystów, a zimą – dopóki zdrowie mu służyło – „wymykał się” z Watykanu na narty. Pięknie o górach mówił podczas pierwszej pielgrzymki do Polski w Nowym Targu: „Tu, w tym miejscu [...] pragnę mówić o ziemi polskiej, bo jawi się ona tutaj szczególnie piękna i bogata w krajobrazy. Człowiekowi potrzebne jest to piękno krajobrazu – i dlatego też nic dziwnego, że ciągną tutaj ludzie z różnych stron Polski, a także spoza Polski. Ciągną latem i zimą. Szukają odpoczynku. Pragną odnaleźć siebie w obcowaniu z przyrodą. Pragną odzyskać siły w zdrowym wysiłku fizycznym, marszu, podejściu, we wspinaczce, w zjeździe narciarskim. Ej, łza się w oku kręci...” W czasie pobytu na Warmii mówił zaś: „...stoi przed wami papież, który naprawdę bardzo wiele zawdzięcza Warmii, bardzo wiele zawdzięcza tej przyrodzie i bardzo wiele zawdzięcza ludziom tego kraju.”
— Jesteś krytykiem literackim, eseistą, historykiem literatury. Skończyłeś filologię polską. Skąd takie zainteresowania?
— W latach sześćdziesiątych – na szczęście! – wśród maturzystów było więcej idealizmu. Wybieraliśmy rodzaj studiów nie myśląc o statusie materialnym, ale po to, by rozwijać swoje zainteresowania, pasje. W końcu był to wybór na całe życie. Polska była wówczas ubogim krajem, a o finansach raczej się nie rozmawiało; był to temat wręcz wstydliwy. Od dziecka byłem „przeznaczony” do budowania okrętów. Urodziłem się w Gdańsku, we Wrzeszczu, gdzie była szkoła budowy okrętów, słynne Conradinum. Pracował tam kolega mego Taty, no i obaj uznali, że jedyny syn (miałem trzy siostry), w przyszłości tam trafi. Wkrótce jednak Tatą „zainteresował się” Urząd Bezpieczeństwa, wyrzucono go z wilczym biletem z pracy w porcie. Jednak nękania nie ustały i rodzina „od zawsze” wielkopolsko-kujawska znalazła się – w roku 1954 – na głębokim Podlasiu, z dala od wszelkich dróg bitych. Jednak sprawa Conradinum wciąż była aktualna, więc uczyłem się matematyki. Potem była mowa o Politechnice Gdańskiej, Wydział Budowy Okrętów, oczywiście. Jeszcze w Liceum Ogólnokształcącym do połowy nauki nic się nie zmieniło. Jednak już od szóstej klasy pochłonęły mnie książki. W domu była pokaźna biblioteka, a ja za każde zaoszczędzone złotówki dokupowałem wciąż nowe tomy. W dziesiątej klasie (byłem ostatnim rocznikiem siedmioklasowej szkoły podstawowej i LO o numeracji klas od VIII do XI) przyszedł znakomity polonista, prof. Józef Boryszewski. On mi pokazał literaturę jako swoisty język poznania, znacznie bogatszy, głębiej sięgający w nieznane niż nauki ścisłe. Nie tylko „otworzył mi oczy”, ale ze względu na moje zainteresowanie poetami Skamandra, powiedział, że wobec tego powinienem pójść na Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu, bo to jedyny ośrodek naukowy, w którym są prowadzone badania nad Skamandrytami. I wymienił nazwisko prof. Artura Hutnikiewicza.
I tak przed 1 października 1969 roku znalazłem się w mieście Kopernika, stanąłem przed wielkim rozkładem zająć w Collegium Maius i mogłem przeczytać, że prof. Artur Hutnikiewicz będzie miał wykład monograficzny dla lat I – V „Poeci grupy Skamandra”. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom! Po to wszak przyjechałem na UMK, by rozwijać swoje zainteresowania „moimi” poetami.
— W latach sześćdziesiątych – na szczęście! – wśród maturzystów było więcej idealizmu. Wybieraliśmy rodzaj studiów nie myśląc o statusie materialnym, ale po to, by rozwijać swoje zainteresowania, pasje. W końcu był to wybór na całe życie. Polska była wówczas ubogim krajem, a o finansach raczej się nie rozmawiało; był to temat wręcz wstydliwy. Od dziecka byłem „przeznaczony” do budowania okrętów. Urodziłem się w Gdańsku, we Wrzeszczu, gdzie była szkoła budowy okrętów, słynne Conradinum. Pracował tam kolega mego Taty, no i obaj uznali, że jedyny syn (miałem trzy siostry), w przyszłości tam trafi. Wkrótce jednak Tatą „zainteresował się” Urząd Bezpieczeństwa, wyrzucono go z wilczym biletem z pracy w porcie. Jednak nękania nie ustały i rodzina „od zawsze” wielkopolsko-kujawska znalazła się – w roku 1954 – na głębokim Podlasiu, z dala od wszelkich dróg bitych. Jednak sprawa Conradinum wciąż była aktualna, więc uczyłem się matematyki. Potem była mowa o Politechnice Gdańskiej, Wydział Budowy Okrętów, oczywiście. Jeszcze w Liceum Ogólnokształcącym do połowy nauki nic się nie zmieniło. Jednak już od szóstej klasy pochłonęły mnie książki. W domu była pokaźna biblioteka, a ja za każde zaoszczędzone złotówki dokupowałem wciąż nowe tomy. W dziesiątej klasie (byłem ostatnim rocznikiem siedmioklasowej szkoły podstawowej i LO o numeracji klas od VIII do XI) przyszedł znakomity polonista, prof. Józef Boryszewski. On mi pokazał literaturę jako swoisty język poznania, znacznie bogatszy, głębiej sięgający w nieznane niż nauki ścisłe. Nie tylko „otworzył mi oczy”, ale ze względu na moje zainteresowanie poetami Skamandra, powiedział, że wobec tego powinienem pójść na Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu, bo to jedyny ośrodek naukowy, w którym są prowadzone badania nad Skamandrytami. I wymienił nazwisko prof. Artura Hutnikiewicza.
I tak przed 1 października 1969 roku znalazłem się w mieście Kopernika, stanąłem przed wielkim rozkładem zająć w Collegium Maius i mogłem przeczytać, że prof. Artur Hutnikiewicz będzie miał wykład monograficzny dla lat I – V „Poeci grupy Skamandra”. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom! Po to wszak przyjechałem na UMK, by rozwijać swoje zainteresowania „moimi” poetami.
—Z reguły po tego typu studiach absolwenci zostają nauczycielami języka polskiego. Czy, zdając na UMK na filologię polską, liczyłeś się z tym, że zostaniesz belfrem w jakimś liceum czy technikum?
— Przyznam, że wówczas o tym nie myślałem. Perspektywa pięciu lat studiów była dość odległa. Jednak od początku bliskie mi były przede wszystkim samodzielne dociekania. Niezbyt mogłem wyobrazić sobie konieczność podporządkowania się jakimkolwiek rygorom obowiązującym w każdej instytucji. Chyba zauważyli to także moi opiekunowie naukowi, bo zaproponowano mi program studiów indywidualnych. Umożliwiło mi to uczestniczenie w wybranych dodatkowych zajęciach, jak wykłady z historii sztuki czy muzykologii, z niektórych zaś byłem zwolniony, na innych – mówiąc eufemistycznie – ze mnie rezygnowano W tym niezupełnie uporządkowanym studiowaniu nieoceniona była życzliwość dziekana doc. Czesława Niedzielskiego, a jeszcze bardziej prodziekana do spraw studenckich, doc. Jacka Staszewskiego, którego na zawsze zachowałem we wdzięcznej pamięci.
Były to naprawdę piękne studia! Przede wszystkim miałem nieograniczone wręcz możliwości korzystania – nawet po kilkanaście godzin dziennie – z czytelni Biblioteki Głównej. Do dziś serdecznie wspominam panią Zenkę zza kantorka, która nierzadko o godzinie 21-ej z dzwonkiem stawała nade mną, by wypowiedzieć sakramentalne, doskonale znane mi słowa: „Panie Smaszcz, my też chcemy do domu...” Po studiach podjąłem pracę na Filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku, ale na niezbyt długo. Przede wszystkim polonistyka warszawska była tak różna od toruńskiej, że nigdy nie stała się „moja”. Ponadto coraz bliższe stawało mi się pisarstwo. Dociekania naukowe, a zwłaszcza konieczność podporządkowania się niezbędnym rygorom, stawały się coraz bardziej obce. Kiedy więc mogłem już utrzymać rodzinę z prac literackich, wybrałem tak zwany wolny zawód, co doskonale służy mi do dziś.
— Przyznam, że wówczas o tym nie myślałem. Perspektywa pięciu lat studiów była dość odległa. Jednak od początku bliskie mi były przede wszystkim samodzielne dociekania. Niezbyt mogłem wyobrazić sobie konieczność podporządkowania się jakimkolwiek rygorom obowiązującym w każdej instytucji. Chyba zauważyli to także moi opiekunowie naukowi, bo zaproponowano mi program studiów indywidualnych. Umożliwiło mi to uczestniczenie w wybranych dodatkowych zajęciach, jak wykłady z historii sztuki czy muzykologii, z niektórych zaś byłem zwolniony, na innych – mówiąc eufemistycznie – ze mnie rezygnowano W tym niezupełnie uporządkowanym studiowaniu nieoceniona była życzliwość dziekana doc. Czesława Niedzielskiego, a jeszcze bardziej prodziekana do spraw studenckich, doc. Jacka Staszewskiego, którego na zawsze zachowałem we wdzięcznej pamięci.
Były to naprawdę piękne studia! Przede wszystkim miałem nieograniczone wręcz możliwości korzystania – nawet po kilkanaście godzin dziennie – z czytelni Biblioteki Głównej. Do dziś serdecznie wspominam panią Zenkę zza kantorka, która nierzadko o godzinie 21-ej z dzwonkiem stawała nade mną, by wypowiedzieć sakramentalne, doskonale znane mi słowa: „Panie Smaszcz, my też chcemy do domu...” Po studiach podjąłem pracę na Filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku, ale na niezbyt długo. Przede wszystkim polonistyka warszawska była tak różna od toruńskiej, że nigdy nie stała się „moja”. Ponadto coraz bliższe stawało mi się pisarstwo. Dociekania naukowe, a zwłaszcza konieczność podporządkowania się niezbędnym rygorom, stawały się coraz bardziej obce. Kiedy więc mogłem już utrzymać rodzinę z prac literackich, wybrałem tak zwany wolny zawód, co doskonale służy mi do dziś.
— Co zdecydowało o tym, że zostałeś historykiem literatury, krytykiem literackim, eseistą?
— Wszelka twórczość to bardzo osobista sprawa. Nie umiałbym żyć bez literatury, bez mówienia i pisania o niej. Dlatego chyba nie zostałem pisarzem w powszechnym znaczeniu – prozaikiem czy poetą. Dziwna rzecz, ale przyznam, że sam nie potrafię do końca tego wyjaśnić. Może to skutek „nałogowego” czytania od dzieciństwa. Pamiętam bajki Mickiewicza czytane mi przez Mamę, gdy jeszcze nie umiałem czytać. Nie potrafiłem usnąć po przeczytaniu Chłopców z Placu Broni... W czasie wakacji czytałem jeden tom Trylogii dziennie i cierpiałem, kiedy skończyłem. Na studiach zajmowaliśmy się analizą i interpretacją utworów literackich. Wyjątkowo to lubiłem, podobnie jak semestralne prace zaliczeniowe. Zajęcia na białostockiej polonistyce sprawiły, że się z tym nie rozstałem. Co jednak przeszkadzało mi w tej uniwersyteckiej dydaktyce, to konieczność oceniania. Nigdy tego nie lubiłem. Jak oceniać coś, co – może nazbyt górnolotnie to zabrzmi – było po prostu moją miłością. Nie stawiałem ocen niedostatecznych, więc niekiedy wiele razy pytałem tego lub innego studenta, aż wydobyłem z niego jakieś minimum wiedzy. Kiedy zaś publikowałem już recenzje czy szkice literackie, coraz bardziej przekonywałem się, że pisarstwo i dydaktykę nie jest łatwo pogodzić. Pisałem np. o Krzysztofie Kamilu Baczyńskim, a zajęcia prowadziłem z teorii literatury. Musiałem odkładać pisanie, czyli coś, co było mi najbliższe, by przygotować się do zajęć, a potem pójść na uczelnię. Ponadto bardzo lubię podróże, co doskonale wpisuje się w działalność literacką. Dostawałem zaproszenia na kilkudniowe zjazdy, sympozja literackie, a niestety, obowiązki na uczelni nierzadko mi to uniemożliwiały.
Punktem zwrotnym było poznanie ks. Jana Twardowskiego. Coraz bliższej współpracy już zupełnie nie dało się pogodzić z pracą etatową. W podjęciu ostatecznej decyzji „pomógł” stan wojenny. Po przywróceniu zajęć „zrezygnowano” z niektórych moich tematów, które podjąłem za „Solidarności”. Byłem jeszcze dostatecznie młody, by się zbuntować: skoro nie mogę robić tego, co chciałbym, to dziękuję...
— Wszelka twórczość to bardzo osobista sprawa. Nie umiałbym żyć bez literatury, bez mówienia i pisania o niej. Dlatego chyba nie zostałem pisarzem w powszechnym znaczeniu – prozaikiem czy poetą. Dziwna rzecz, ale przyznam, że sam nie potrafię do końca tego wyjaśnić. Może to skutek „nałogowego” czytania od dzieciństwa. Pamiętam bajki Mickiewicza czytane mi przez Mamę, gdy jeszcze nie umiałem czytać. Nie potrafiłem usnąć po przeczytaniu Chłopców z Placu Broni... W czasie wakacji czytałem jeden tom Trylogii dziennie i cierpiałem, kiedy skończyłem. Na studiach zajmowaliśmy się analizą i interpretacją utworów literackich. Wyjątkowo to lubiłem, podobnie jak semestralne prace zaliczeniowe. Zajęcia na białostockiej polonistyce sprawiły, że się z tym nie rozstałem. Co jednak przeszkadzało mi w tej uniwersyteckiej dydaktyce, to konieczność oceniania. Nigdy tego nie lubiłem. Jak oceniać coś, co – może nazbyt górnolotnie to zabrzmi – było po prostu moją miłością. Nie stawiałem ocen niedostatecznych, więc niekiedy wiele razy pytałem tego lub innego studenta, aż wydobyłem z niego jakieś minimum wiedzy. Kiedy zaś publikowałem już recenzje czy szkice literackie, coraz bardziej przekonywałem się, że pisarstwo i dydaktykę nie jest łatwo pogodzić. Pisałem np. o Krzysztofie Kamilu Baczyńskim, a zajęcia prowadziłem z teorii literatury. Musiałem odkładać pisanie, czyli coś, co było mi najbliższe, by przygotować się do zajęć, a potem pójść na uczelnię. Ponadto bardzo lubię podróże, co doskonale wpisuje się w działalność literacką. Dostawałem zaproszenia na kilkudniowe zjazdy, sympozja literackie, a niestety, obowiązki na uczelni nierzadko mi to uniemożliwiały.
Punktem zwrotnym było poznanie ks. Jana Twardowskiego. Coraz bliższej współpracy już zupełnie nie dało się pogodzić z pracą etatową. W podjęciu ostatecznej decyzji „pomógł” stan wojenny. Po przywróceniu zajęć „zrezygnowano” z niektórych moich tematów, które podjąłem za „Solidarności”. Byłem jeszcze dostatecznie młody, by się zbuntować: skoro nie mogę robić tego, co chciałbym, to dziękuję...
— Jesteś autorem wielu książek o polskich pisarzach, poetach. Dlaczego właśnie o nich?
— Mam swoich ulubionych poetów i pisarzy, zawsze miałem. Dla Skamandrytów – jak już mówiłem – poszedłem na studia do Torunia. A o tych, którzy są nam najbliżsi, staramy się wiedzieć jak najwięcej. W końcu gromadziło się tyle wiadomości, że nie sposób było zamknąć ich nawet w sążnistym szkicu literackim. Wtedy – przynajmniej tak jest w moim przypadku – powstaje książka. Bardzo lubiłem czytać opowieści biograficzne, lecz brakowało mi w nich bodaj najważniejszej – przynajmniej dla mnie – rzeczy: rzetelnego ukazania samej twórczości. Autorzy ograniczali się zazwyczaj do – jak to przyjęto we Francji – vie romancée, czyli zbeletryzowanej biografii. Dzisiaj zaś gatunek ten zdominowali reporterzy, czyli dziennikarze, zazwyczaj lubujący się w różnego rodzaju, powiedzmy, „ciekawostkach”. Ja lubię pisać o poetach, a więc i o ich poezji; jestem bowiem przekonany, że tego, co najbardziej własne, osobiste, nie odnajdziemy w faktach z życiorysu, lecz w twórczości.
To są powody, powiedzmy, osobiste.
— A te nieosobiste?
— Daleki jednak jestem od lekceważenia, zwłaszcza kiedy pisanie nie jest jedynie miłym hobby, ale zawodem dającym utrzymanie rodzinie, różnorodnych bodźców zewnętrznych, choćby zamówień wydawców, oczywiście, jeżeli odpowiadają moim zainteresowaniom. W 1994 roku, w związku z 50-tą rocznicą Powstania Warszawskiego, Wydawnictwo ŁUK zwróciło się do mnie z propozycją wydania książki literackiej związanej z tym wydarzeniem. Przygotowałem tom Miłość bez jutra, zbiór wierszy miłosnych poetów pokolenia wojennego z moimi esejami o parach kochanków: Krzysztof Baczyński i Barbara, Tadeusz Gajcy i Wanda, Wacław Bojarski i Natalia, Tadeusz Borowski i Maria, Krystyna Krahelska i Stach, Andrzej Trzebiński i dwie Anny. Książka napisana „na zamówienie”, a jednocześnie jedna z najbardziej osobistych moich prac, której praźródłem, dodam, była lektura książki Zośka i Parasol Aleksandra Kamińskiego w roku 1964, w dwudziestolecie Powstania Warszawskiego. Nie planowałem jej, a przyniosła mi niemało satysfakcji. Telewizja nakręciła o niej krótki film, pokazywany przez kilka lat podczas kolejnych rocznic, miałem wiele spotkań autorskich po jej wydaniu. Potem Krzysztofowi i Barbarze poświęciłem osobną książkę – Krzysztof i Barbara podobni jak dwie krople łez. Teraz, w związku ze stuleciem urodzin Baczyńskiego, napisałem esej o szkolnych miłościach poety...
Przed rokiem 2000-ym, w związku z Wielkim Jubileuszem Chrześcijaństwa, to samo wydawnictwo zwróciło się do mnie o książkę, którą można by było wręczyć Janowi Pawłowi II w czasie Narodowej Pielgrzymki do Rzymu. Przygotowałem wybór wierszy i pieśni Franciszka Karpińskiego oraz książkę o tym poecie, który połowę życia spędził w Białymstoku i okolicach, a w nieodległym Supraślu wydał u ojców bazylianów zbiór Pieśni nabożnych, wśród których były tak znane utwory, jak Kiedy ranne wstają zorze, Wszystkie nasze dzienne sprawy czy „królowa polskich kolęd”, Bóg się rodzi. Wydawca przygotował prawdziwe arcydzieło sztuki edytorskiej, stylizowaną na starodruk dwutomową edycję, którą, wraz z moją małżonką Elżbietą, wręczyliśmy papieżowi na placu św. Piotra. Pozostała piękna pamiątka – zdjęcia z tego wydarzenia i niezwykłe wrażenie z krótkiej rozmowy z Ojcem Świętym.
Znana łacińska maksyma, przypisywana Terentianusowi Maurowi, mówi: Habent sua fata poema, co się tłumaczy: „Książki mają swoje losy”. I tak jest. Bodaj o każdej książce, jak o żywym człowieku, można opowiedzieć osobną historię. Wydałem ich kilkadziesiąt, więc poprzestańmy tylko na tych dwu przykładach.
— Mam swoich ulubionych poetów i pisarzy, zawsze miałem. Dla Skamandrytów – jak już mówiłem – poszedłem na studia do Torunia. A o tych, którzy są nam najbliżsi, staramy się wiedzieć jak najwięcej. W końcu gromadziło się tyle wiadomości, że nie sposób było zamknąć ich nawet w sążnistym szkicu literackim. Wtedy – przynajmniej tak jest w moim przypadku – powstaje książka. Bardzo lubiłem czytać opowieści biograficzne, lecz brakowało mi w nich bodaj najważniejszej – przynajmniej dla mnie – rzeczy: rzetelnego ukazania samej twórczości. Autorzy ograniczali się zazwyczaj do – jak to przyjęto we Francji – vie romancée, czyli zbeletryzowanej biografii. Dzisiaj zaś gatunek ten zdominowali reporterzy, czyli dziennikarze, zazwyczaj lubujący się w różnego rodzaju, powiedzmy, „ciekawostkach”. Ja lubię pisać o poetach, a więc i o ich poezji; jestem bowiem przekonany, że tego, co najbardziej własne, osobiste, nie odnajdziemy w faktach z życiorysu, lecz w twórczości.
To są powody, powiedzmy, osobiste.
— A te nieosobiste?
— Daleki jednak jestem od lekceważenia, zwłaszcza kiedy pisanie nie jest jedynie miłym hobby, ale zawodem dającym utrzymanie rodzinie, różnorodnych bodźców zewnętrznych, choćby zamówień wydawców, oczywiście, jeżeli odpowiadają moim zainteresowaniom. W 1994 roku, w związku z 50-tą rocznicą Powstania Warszawskiego, Wydawnictwo ŁUK zwróciło się do mnie z propozycją wydania książki literackiej związanej z tym wydarzeniem. Przygotowałem tom Miłość bez jutra, zbiór wierszy miłosnych poetów pokolenia wojennego z moimi esejami o parach kochanków: Krzysztof Baczyński i Barbara, Tadeusz Gajcy i Wanda, Wacław Bojarski i Natalia, Tadeusz Borowski i Maria, Krystyna Krahelska i Stach, Andrzej Trzebiński i dwie Anny. Książka napisana „na zamówienie”, a jednocześnie jedna z najbardziej osobistych moich prac, której praźródłem, dodam, była lektura książki Zośka i Parasol Aleksandra Kamińskiego w roku 1964, w dwudziestolecie Powstania Warszawskiego. Nie planowałem jej, a przyniosła mi niemało satysfakcji. Telewizja nakręciła o niej krótki film, pokazywany przez kilka lat podczas kolejnych rocznic, miałem wiele spotkań autorskich po jej wydaniu. Potem Krzysztofowi i Barbarze poświęciłem osobną książkę – Krzysztof i Barbara podobni jak dwie krople łez. Teraz, w związku ze stuleciem urodzin Baczyńskiego, napisałem esej o szkolnych miłościach poety...
Przed rokiem 2000-ym, w związku z Wielkim Jubileuszem Chrześcijaństwa, to samo wydawnictwo zwróciło się do mnie o książkę, którą można by było wręczyć Janowi Pawłowi II w czasie Narodowej Pielgrzymki do Rzymu. Przygotowałem wybór wierszy i pieśni Franciszka Karpińskiego oraz książkę o tym poecie, który połowę życia spędził w Białymstoku i okolicach, a w nieodległym Supraślu wydał u ojców bazylianów zbiór Pieśni nabożnych, wśród których były tak znane utwory, jak Kiedy ranne wstają zorze, Wszystkie nasze dzienne sprawy czy „królowa polskich kolęd”, Bóg się rodzi. Wydawca przygotował prawdziwe arcydzieło sztuki edytorskiej, stylizowaną na starodruk dwutomową edycję, którą, wraz z moją małżonką Elżbietą, wręczyliśmy papieżowi na placu św. Piotra. Pozostała piękna pamiątka – zdjęcia z tego wydarzenia i niezwykłe wrażenie z krótkiej rozmowy z Ojcem Świętym.
Znana łacińska maksyma, przypisywana Terentianusowi Maurowi, mówi: Habent sua fata poema, co się tłumaczy: „Książki mają swoje losy”. I tak jest. Bodaj o każdej książce, jak o żywym człowieku, można opowiedzieć osobną historię. Wydałem ich kilkadziesiąt, więc poprzestańmy tylko na tych dwu przykładach.
— Pisałeś również o ks. poecie Janie Twardowskim. Byliście przyjaciółmi. Czy to pomaga w pisaniu?
— Ksiądz Jan Twardowski uważał i powtarzał, że w życiu najważniejsza jest miłość, wszyscy jej pragniemy, ale bardzo też cenił przyjaźń. W jednym z wierszy napisał: „Można kochać i chodzić samemu po ciemku / z przyjaźnią jest inaczej – ta zawsze wzajemna”. Nie można przyjaźnić się platonicznie. Nie można też, zwłaszcza gdy chodzi o wybitne postacie, podejść i zaproponować przyjaźń. Podobnie było i ze mną. To Ksiądz obdarzył mnie przyjaźnią, a to zobowiązuje.
Jeżeli o tym pamiętamy, to przyjaźń z kimś, o kim się pisze, zawsze pomaga. Jest takie powiedzenie, że dla dzieci pisze się jak dla dorosłych, tylko... lepiej. Otóż jestem przekonany, że można to samo powiedzieć o pisaniu o przyjacielu – powinno się pisać tak jak o każdym innym, tylko lepiej.
— Ksiądz Jan Twardowski uważał i powtarzał, że w życiu najważniejsza jest miłość, wszyscy jej pragniemy, ale bardzo też cenił przyjaźń. W jednym z wierszy napisał: „Można kochać i chodzić samemu po ciemku / z przyjaźnią jest inaczej – ta zawsze wzajemna”. Nie można przyjaźnić się platonicznie. Nie można też, zwłaszcza gdy chodzi o wybitne postacie, podejść i zaproponować przyjaźń. Podobnie było i ze mną. To Ksiądz obdarzył mnie przyjaźnią, a to zobowiązuje.
Jeżeli o tym pamiętamy, to przyjaźń z kimś, o kim się pisze, zawsze pomaga. Jest takie powiedzenie, że dla dzieci pisze się jak dla dorosłych, tylko... lepiej. Otóż jestem przekonany, że można to samo powiedzieć o pisaniu o przyjacielu – powinno się pisać tak jak o każdym innym, tylko lepiej.
— Lepiej? To znaczy jak?
— Warunkiem przyjaźni jest szczerość, stąd wszelkie zdawkowe pochwały, nie mówiąc już o przesadzonych, są po prostu nie na miejscu. Kiedy zdarzało się, że ks. Twardowski czytał takie teksty o sobie, często odkładał je po kilku zdaniach, mówiąc: „Wiesz, jego [tu padało nazwisko] pochwały ośmieszają autora.” Natomiast zawsze się ożywiał, gdy w tekście o swojej poezji odnajdywał coś interesującego: „Wiesz, chyba bym na to nie wpadł; że też autor potrafił to tak odczytać.” Ksiądz był świetnym polonistą, jego mistrzem uniwersyteckim był prof. Wacław Borowy, prawdziwy „artysta na katedrze”, jak o nim pisano, a pracę magisterską napisał o poezji Juliusza Słowackiego. Przez długie lata wykładał język polski w Wyższym Metropolitalnym Seminarium Duchownym w Warszawie. Nieskromnie powiem, że wcześniej cenił moje pisanie, niż się poznaliśmy. Po jednej z moich publikacji zadzwonił do redakcji z prośbą o adres. Nie było wówczas jeszcze takich rygorów, jak obecnie. Adres otrzymał i napisał do mnie. Podczas jednego z pierwszych spotkań, chyba w 1984 roku, usłyszałem: „Wie pan, teraz o mnie dużo piszą, co wcale nie jest dla autora dobre, ale piszą o moich wierszach, a ja nic nie rozumiem; pan pisze i ja wszystko rozumiem.” Za największy mankament krytyki literackiej uważał wynoszenie się piszącego nad omawiane utwory i sięganie po coraz nowe nazwiska „wielkich” teoretyków czy historyków literatury, filozofów, estetyków, etc.
W Niecodzienniku, zbiorku zabawnych anegdot zasłyszanych i własnych, napisał:
„Jestem bardzo wdzięczny tym, którzy pisali recenzje i artykuły o moich wierszach. Stale się od nich uczę. Zdarzało się jednak, że omawiając moje wiersze pisano o dialektyce, antynomiach, Pascalu, Heraklicie, Heglu, koegzystujących realiach. Przeraziłem się.
Otworzyłem tom moich wierszy i natrafiłem na takie teksty: ››polna myszka siedzi sobie, konfesjonał ząbkiem skrobie‹‹, ››kto bibułę buchnie, temu łapa spuchnie‹‹, ››siostra Konsolata, bo kąsa i lata‹‹, ››rysowałem diabła bez rogów, bo samiczka‹‹ – i uspokoiłem się.”
Natomiast dzięki naszej przyjaźni i bardzo częstym kontaktom wiedziałem o ks. Twardowskim więcej niż ktoś z zewnątrz. Czytałem jego wiersze jeszcze przed publikacją, a nawet zdarzało mi się być przy ich powstawaniu, wciąż też rozmawialiśmy o literaturze. Wszystko to pozwala mi głębiej sięgać w jego twórczość.
— Warunkiem przyjaźni jest szczerość, stąd wszelkie zdawkowe pochwały, nie mówiąc już o przesadzonych, są po prostu nie na miejscu. Kiedy zdarzało się, że ks. Twardowski czytał takie teksty o sobie, często odkładał je po kilku zdaniach, mówiąc: „Wiesz, jego [tu padało nazwisko] pochwały ośmieszają autora.” Natomiast zawsze się ożywiał, gdy w tekście o swojej poezji odnajdywał coś interesującego: „Wiesz, chyba bym na to nie wpadł; że też autor potrafił to tak odczytać.” Ksiądz był świetnym polonistą, jego mistrzem uniwersyteckim był prof. Wacław Borowy, prawdziwy „artysta na katedrze”, jak o nim pisano, a pracę magisterską napisał o poezji Juliusza Słowackiego. Przez długie lata wykładał język polski w Wyższym Metropolitalnym Seminarium Duchownym w Warszawie. Nieskromnie powiem, że wcześniej cenił moje pisanie, niż się poznaliśmy. Po jednej z moich publikacji zadzwonił do redakcji z prośbą o adres. Nie było wówczas jeszcze takich rygorów, jak obecnie. Adres otrzymał i napisał do mnie. Podczas jednego z pierwszych spotkań, chyba w 1984 roku, usłyszałem: „Wie pan, teraz o mnie dużo piszą, co wcale nie jest dla autora dobre, ale piszą o moich wierszach, a ja nic nie rozumiem; pan pisze i ja wszystko rozumiem.” Za największy mankament krytyki literackiej uważał wynoszenie się piszącego nad omawiane utwory i sięganie po coraz nowe nazwiska „wielkich” teoretyków czy historyków literatury, filozofów, estetyków, etc.
W Niecodzienniku, zbiorku zabawnych anegdot zasłyszanych i własnych, napisał:
„Jestem bardzo wdzięczny tym, którzy pisali recenzje i artykuły o moich wierszach. Stale się od nich uczę. Zdarzało się jednak, że omawiając moje wiersze pisano o dialektyce, antynomiach, Pascalu, Heraklicie, Heglu, koegzystujących realiach. Przeraziłem się.
Otworzyłem tom moich wierszy i natrafiłem na takie teksty: ››polna myszka siedzi sobie, konfesjonał ząbkiem skrobie‹‹, ››kto bibułę buchnie, temu łapa spuchnie‹‹, ››siostra Konsolata, bo kąsa i lata‹‹, ››rysowałem diabła bez rogów, bo samiczka‹‹ – i uspokoiłem się.”
Natomiast dzięki naszej przyjaźni i bardzo częstym kontaktom wiedziałem o ks. Twardowskim więcej niż ktoś z zewnątrz. Czytałem jego wiersze jeszcze przed publikacją, a nawet zdarzało mi się być przy ich powstawaniu, wciąż też rozmawialiśmy o literaturze. Wszystko to pozwala mi głębiej sięgać w jego twórczość.
— Mówiłeś, że na początku wszystkie teksty pisałeś ręcznie?
— Dziękuję za to pytanie, bo daje mi sposobność podziękowania mojej żonie Elżbiecie za to, że znosi życie dalekie od takiego, jakie większość żon uważa za normalne. Z tym, że uprzedzałem ją, nieco żartobliwie – wtedy jeszcze uczennicę – co ją czeka. Na studiach nigdy nie byłem na przykład w dyskotece, natomiast lubiłem tak zwane „bale” poszczególnych Wydziałów, na których do tańca grały „prawdziwe” orkiestry, a uczestnicy „normalnie” tańczyli. Moja dziewczyna – jak się wtedy mówiło – przyjechała do Torunia i wybraliśmy się na... dyskotekę. Z największym samozaparciem, do jakiego tylko miłość jest zdolna, wytrzymałem chyba dwie godziny. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz – w środku nie było możliwości porozumiewania się, chyba że „na migi” – zdobyłem się na szczerość i zapytałem, czy jeżeli zrezygnujemy z dyskoteki, będzie w stanie to zaakceptować... Zaakceptowała.
A wracając do pytania... Nigdy nie pisałem na maszynie. Wstyd się przyznać, ale jakakolwiek „mechanika” jest mi najzupełniej obca. Kiedyś doświadczyłem publicznej kompromitacji, i to ze strony mego bodaj ośmioletniego wówczas synka. Jechaliśmy pociągiem na wakacje do Zakopanego. Podróż była długa, jechaliśmy więc z dziećmi pierwszą klasą. Obok zajmowała miejsce dystyngowana starsza pani. Dzieci zachowywały się nienagannie, więc godziny upływały zupełnie przyjemnie. W pewnym momencie synkowi popsuła się mechaniczna zabawka, posmutniał. Pani uznała za stosowne go pocieszyć: „Nie martw się, tatuś na pewno ci ją zreperuje.” W odpowiedzi usłyszała: „U nas takie rzeczy robi mamusia”. Pani taktownie zachowała milczenie.
Do roku dwutysięcznego pisałem wyłącznie ręcznie. W roku 1995 zorganizowano mi pierwszy „jubileusz" – dwudziestolecia debiutu literackiego. Dostałem 5 markowych wiecznych piór, bo wieść o tej mojej „przypadłości” była dość szeroko znana (jedno zostało nawet przywiezione z Italii przez ks. Kanclerza Kurii Diecezjalnej; byłem wówczas wykładowcą Wyższego Seminarium Duchownego w Białymstoku).
Wszystkie moje teksty, a było ich bardzo dużo, bo od dziesięciu lat żyłem już, jak to się mówi, „z pióra” przepisywała, czasami do rana, żona.. Nawet kolega z radia zapytał Elę, jak długo to robi i co zamierza. Żona nie dała się „przyłapać” i odpowiedziała z powagą, że nie zamierza mnie przyuczać do jeszcze jednego zawodu.
Dopiero pojawienie się komputerów to zmieniło. Okazało się, że w komputerze można na bieżąco nanosić wszelkie poprawki, gdy w przypadku maszynopisów trzeba było przepisywać od początku. No i komputer nie hałasuje, podczas gdy maszyna do pisania niemiłosiernie klekotała.
— Dziękuję za to pytanie, bo daje mi sposobność podziękowania mojej żonie Elżbiecie za to, że znosi życie dalekie od takiego, jakie większość żon uważa za normalne. Z tym, że uprzedzałem ją, nieco żartobliwie – wtedy jeszcze uczennicę – co ją czeka. Na studiach nigdy nie byłem na przykład w dyskotece, natomiast lubiłem tak zwane „bale” poszczególnych Wydziałów, na których do tańca grały „prawdziwe” orkiestry, a uczestnicy „normalnie” tańczyli. Moja dziewczyna – jak się wtedy mówiło – przyjechała do Torunia i wybraliśmy się na... dyskotekę. Z największym samozaparciem, do jakiego tylko miłość jest zdolna, wytrzymałem chyba dwie godziny. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz – w środku nie było możliwości porozumiewania się, chyba że „na migi” – zdobyłem się na szczerość i zapytałem, czy jeżeli zrezygnujemy z dyskoteki, będzie w stanie to zaakceptować... Zaakceptowała.
A wracając do pytania... Nigdy nie pisałem na maszynie. Wstyd się przyznać, ale jakakolwiek „mechanika” jest mi najzupełniej obca. Kiedyś doświadczyłem publicznej kompromitacji, i to ze strony mego bodaj ośmioletniego wówczas synka. Jechaliśmy pociągiem na wakacje do Zakopanego. Podróż była długa, jechaliśmy więc z dziećmi pierwszą klasą. Obok zajmowała miejsce dystyngowana starsza pani. Dzieci zachowywały się nienagannie, więc godziny upływały zupełnie przyjemnie. W pewnym momencie synkowi popsuła się mechaniczna zabawka, posmutniał. Pani uznała za stosowne go pocieszyć: „Nie martw się, tatuś na pewno ci ją zreperuje.” W odpowiedzi usłyszała: „U nas takie rzeczy robi mamusia”. Pani taktownie zachowała milczenie.
Do roku dwutysięcznego pisałem wyłącznie ręcznie. W roku 1995 zorganizowano mi pierwszy „jubileusz" – dwudziestolecia debiutu literackiego. Dostałem 5 markowych wiecznych piór, bo wieść o tej mojej „przypadłości” była dość szeroko znana (jedno zostało nawet przywiezione z Italii przez ks. Kanclerza Kurii Diecezjalnej; byłem wówczas wykładowcą Wyższego Seminarium Duchownego w Białymstoku).
Wszystkie moje teksty, a było ich bardzo dużo, bo od dziesięciu lat żyłem już, jak to się mówi, „z pióra” przepisywała, czasami do rana, żona.. Nawet kolega z radia zapytał Elę, jak długo to robi i co zamierza. Żona nie dała się „przyłapać” i odpowiedziała z powagą, że nie zamierza mnie przyuczać do jeszcze jednego zawodu.
Dopiero pojawienie się komputerów to zmieniło. Okazało się, że w komputerze można na bieżąco nanosić wszelkie poprawki, gdy w przypadku maszynopisów trzeba było przepisywać od początku. No i komputer nie hałasuje, podczas gdy maszyna do pisania niemiłosiernie klekotała.
— Jeździłeś na spotkania autorskie. Byłeś wiele razy w Nidzicy. Jak wspominasz te spotkania?
— Bardzo lubię spotkania autorskie. Pisarz pracuje w samotności, zaś homo est animal sociale. Jest wszakże coś bardziej istotnego w bezpośrednim kontakcie z czytelnikami. To najlepszy sposób na „sprawdzenie” jak może być przyjęty temat, nad którym aktualnie pracuję.
Zachowałem naprawdę wiele pięknych wspomnień ze spotkań autorskich, że nie sposób choćby tylko ich wymienić. Serdecznie na przykład zapamiętałem rozmowę z grupką chłopców w gimnazjum w Janowcu Kościelnym, którzy po spotkaniu z wielką żarliwością wypytali mnie, co trzeba robić, by tak mówić o literaturze.
Korzystam z zaproszeń do wielu miejscowości, ale mam też takie, do których nie tyle jeżdżę, co powracam. Do nich należy właśnie Nidzica. Serdecznie zaprzyjaźniłem się z ks. Andrzejem Midurą, jak i dyrektorem Biblioteki, panem Januszem Kwiatkiem. Lubię przyjeżdżać na kilka dni. Kiedy zaprasza mnie ks. Andrzej, zwykle niejako „na deser” zabiera mnie na dłuższą wycieczkę, nawet do dość odległego „mojego” Torunia. Gdy jestem na zaproszenie Biblioteki, mieszkam wówczas w nidzickim zamku, co samo w sobie jest niemałą atrakcją. W maju wychodzę wczesnym rankiem, by słuchać słowików, podobnie jak po skończonych obowiązkach. Od lat współpracuję z Biblioteką przy dorocznym konkursie Słowo i dzieje, który jest wspólnym przedsięwzięciem Biblioteki i ks. Andrzeja. Teraz ukazała się książka Zdarzyło się podczas spływu Łyną, nasze wspólne przedsięwzięcie, niejako ukoronowanie kilkunastoletniej współpracy...
— Bardzo lubię spotkania autorskie. Pisarz pracuje w samotności, zaś homo est animal sociale. Jest wszakże coś bardziej istotnego w bezpośrednim kontakcie z czytelnikami. To najlepszy sposób na „sprawdzenie” jak może być przyjęty temat, nad którym aktualnie pracuję.
Zachowałem naprawdę wiele pięknych wspomnień ze spotkań autorskich, że nie sposób choćby tylko ich wymienić. Serdecznie na przykład zapamiętałem rozmowę z grupką chłopców w gimnazjum w Janowcu Kościelnym, którzy po spotkaniu z wielką żarliwością wypytali mnie, co trzeba robić, by tak mówić o literaturze.
Korzystam z zaproszeń do wielu miejscowości, ale mam też takie, do których nie tyle jeżdżę, co powracam. Do nich należy właśnie Nidzica. Serdecznie zaprzyjaźniłem się z ks. Andrzejem Midurą, jak i dyrektorem Biblioteki, panem Januszem Kwiatkiem. Lubię przyjeżdżać na kilka dni. Kiedy zaprasza mnie ks. Andrzej, zwykle niejako „na deser” zabiera mnie na dłuższą wycieczkę, nawet do dość odległego „mojego” Torunia. Gdy jestem na zaproszenie Biblioteki, mieszkam wówczas w nidzickim zamku, co samo w sobie jest niemałą atrakcją. W maju wychodzę wczesnym rankiem, by słuchać słowików, podobnie jak po skończonych obowiązkach. Od lat współpracuję z Biblioteką przy dorocznym konkursie Słowo i dzieje, który jest wspólnym przedsięwzięciem Biblioteki i ks. Andrzeja. Teraz ukazała się książka Zdarzyło się podczas spływu Łyną, nasze wspólne przedsięwzięcie, niejako ukoronowanie kilkunastoletniej współpracy...
— Co w Twoim życiu zmieniła pandemia?
— To naprawdę wielkie nieszczęście. Zmarło co najmniej kilka osób z kręgu moich najbliższych znajomych, choćby śp. Tomek Kuc, który przez jakiś czas kierował Radiem Olsztyn. Razem pracowaliśmy przy jednym z filmów o ks. Janie Twardowskim. Wiem, że z naszej grupy koleżanek i kolegów z lat licealnych na kolejnym zjeździe koleżeńskim zabraknie co najmniej dwu osób. I trudno powiedzieć w tym przypadku, że to zwykła kolej rzeczy...
Przed rokiem, dokładnie 9 marca – w związku z tzw. chorobami przewlekłymi – zostałem poproszony przez moją rodzinę o poddanie się dobrowolnej kwarantannie. Byłem przekonany, że to kwestia kilku tygodni, więc zgodziłem się. Pandemia wszakże wciąż postępowała, a jednocześnie zaczęły napływać propozycje napisania kolejnych szkiców literackich, a nawet książek. Okazało się, że gdyby nie lęk o najbliższych i ogólna atmosfera w kraju, nie odczułbym w ogóle izolacji. Mam bowiem tyle pracy, że nierzadko po kilkanaście godzin na dobę nie odchodzę od klawiatury. Nawet bywa, że – przyznaję – zatracam poczucie czasu. Nigdy tyle nie pisałem i też nigdy w tak krótkim czasie tyle nie napisałem. Jeżeli więc uda się szczęśliwie przejść przez epidemię, będzie to mój – naprawdę niezręcznie mi to pisać – wyjątkowo owocny rok. W dodatku, w związku z ubiegłorocznym stuleciem urodzin Ojca Świętego, wciąż powracam do tej twórczości, a to dla mnie prawdziwa radość.
— To naprawdę wielkie nieszczęście. Zmarło co najmniej kilka osób z kręgu moich najbliższych znajomych, choćby śp. Tomek Kuc, który przez jakiś czas kierował Radiem Olsztyn. Razem pracowaliśmy przy jednym z filmów o ks. Janie Twardowskim. Wiem, że z naszej grupy koleżanek i kolegów z lat licealnych na kolejnym zjeździe koleżeńskim zabraknie co najmniej dwu osób. I trudno powiedzieć w tym przypadku, że to zwykła kolej rzeczy...
Przed rokiem, dokładnie 9 marca – w związku z tzw. chorobami przewlekłymi – zostałem poproszony przez moją rodzinę o poddanie się dobrowolnej kwarantannie. Byłem przekonany, że to kwestia kilku tygodni, więc zgodziłem się. Pandemia wszakże wciąż postępowała, a jednocześnie zaczęły napływać propozycje napisania kolejnych szkiców literackich, a nawet książek. Okazało się, że gdyby nie lęk o najbliższych i ogólna atmosfera w kraju, nie odczułbym w ogóle izolacji. Mam bowiem tyle pracy, że nierzadko po kilkanaście godzin na dobę nie odchodzę od klawiatury. Nawet bywa, że – przyznaję – zatracam poczucie czasu. Nigdy tyle nie pisałem i też nigdy w tak krótkim czasie tyle nie napisałem. Jeżeli więc uda się szczęśliwie przejść przez epidemię, będzie to mój – naprawdę niezręcznie mi to pisać – wyjątkowo owocny rok. W dodatku, w związku z ubiegłorocznym stuleciem urodzin Ojca Świętego, wciąż powracam do tej twórczości, a to dla mnie prawdziwa radość.
Rozmawiała Halina Rozalska
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez