Wielkanoc będziemy obchodzić dwa razy
2022-04-17 16:00:00(ost. akt: 2022-04-14 17:52:26)
Tatiana, Svieta, Natasza i Dasza oraz ich dzieci z Ukrainy znalazły schronienie w domu pana Andrzeja z Łysakowa, który mimo że jego rodzina, pochodząca z okolic Sarn, wiele wycierpiała podczas rzezi wołyńskiej, postanowił, że pomoże uciekającym przed bombami Ukrainkom. — One nie są niczemu winne — zapewnia.
Każda z nich ma inną historię i nieco inne losy wojenne. Zgodnie mówią, że tu, w Polsce, w Łysakowie czują się bezpiecznie. Cieszą się zwłaszcza dlatego, że ich dzieci mogą zapomnieć o strachu, bombach, wyjących złowrogo syrenach, ukrywaniu się w piwnicach i ucieczce do Polski. Wyjechały dla dobra dzieci. Ich rodzice, krewni zostali na Ukrainie, a mężowie walczą o jej wolność.
Nie chcą wyjeżdżać z Łysakowa, ponieważ tu znalazły wsparcie, pomoc, dom dla dzieci i siebie oraz wielką pomoc od pana Andrzeja, który przywitał ich i traktuje jak własną rodzinę.
Mieszkają w dużym domu, dzieci mają pokoje, duże podwórko z placem zabaw. Panie, żeby pomóc panu Andrzejowi, dbają o dom, gotują obiady. Już przygotowują sadzonki warzyw do posadzenia w dużym ogrodzie.
Wszystkie 4 panie zapewniają, że jak tylko wojna się skończy, wrócą do swojego domu, nawet wtedy, gdyby fizycznie już go nie było. Zostali tam ich najbliżsi, tam jest ich ojczyzna, którą trzeba będzie odbudować. Nie martwią się tym, że na początku, być może nie będzie gdzie mieszkać, jeśli ich dom zostanie zburzony. — Pomogą nam ci, których domy ocalały — zapewniają.
Natasza
Natasza pracowała w Kijowie jako nauczycielka w szkole podstawowej. Dzień 24 lutego pozostanie w jej w pamięci na całe życie.
Natasza
Natasza pracowała w Kijowie jako nauczycielka w szkole podstawowej. Dzień 24 lutego pozostanie w jej w pamięci na całe życie.
— O 4.30 zaczęli dzwonić do mnie znajomi, że wybuchła wojna. Powiedziano mi, że zaczęła się wojna. Musimy opuścić miasto. Nie wierzyłam w to i przygotowywałam się do pracy w szkole. Ale te informacje okazały się wkrótce prawdą. W nocy z 24 na 25 lutego usłyszeliśmy głośne wybuchy z Browarów. Rano razem z córką bardzo szybko pojechałyśmy na wieś. W sklepach nie było już towarów, w bankomatach też nie było gotówki... strasznie było. Kiedy wsiadłam do metra na stacji Dorogozhychi, płakałam, bo deptałam po dobytku ludzi, którzy spali na gołej podłodze z dziećmi, zwierzętami... To było okropne — wspomina.
Jak mówi, nigdy nie sądziła, że doświadczy takiej tragedii. Wszędzie było słychać syreny alarmowe i wybuchy. Udało się bezpiecznie dojechać na wieś do domku letniskowego, gdzie przebywała razem z 13-letnią córką 4 dni. Nie można było mieszkać tam dłużej, ponieważ robiło się niebezpiecznie. — Moja dacza znajduje się w rejonie Boryspol w obwodzie kijowskim, 40 km od mojego domu w Kijowie. Uciekając z daczy, nie wiedziałam dokąd iść, co robić, ale byłam pewna, że muszę stamtąd uciekać — wspomina Natasza.
W końcu podjęła decyzję, że wyjeżdża za granicę. — Wszyscy płakali, bo zrozumieli, że nie wiadomo, czy moi bliscy przeżyją wojnę i czy dom ocaleje. Rano nie można było wyjechać z Kijowa, bo nie jeździły pociągi i autobusy. Taksówkarz nie chciał jechać, bo było niebezpiecznie.
— Zdecydowałam, że pójdę na dworzec kolejowy. O 10 rano tam byłyśmy. Moje rzeczy to: laptop, dokumenty, kilka rzeczy i świnka morska. Nie wzięłyśmy nic więcej — opowiada Natasza.
— Zdecydowałam, że pójdę na dworzec kolejowy. O 10 rano tam byłyśmy. Moje rzeczy to: laptop, dokumenty, kilka rzeczy i świnka morska. Nie wzięłyśmy nic więcej — opowiada Natasza.
Z Kijowa nie mogły dostać się do Lwowa, aby stamtąd jechać do Polski. Na peronie było dużo ludzi, więc pojechały do Iwano-Frankiwska, gdzie mieszkali jej krewni, którzy dali im mieszkanie, żeby mogły odpocząć. W wyjeździe z Kijowa pomogli im wolontariusze Czerwonego Krzyża, chłopaki z miasta Chersoń, którzy zgodzili się nas zabrać do Iwano-Frankiwska.
— Tam kupiłyśmy ubrania i jedzenie, bo w Kijowie udało się kupić tylko 4 banany, 4 jogurty, kawałek smalcu i nic więcej. Sklep był pusty, nie można było kupić chleba — wspomina Natasza. Dowiedziała się, że jej uczniowie z mamami wyjechali do Polski do pana Andrzeja, który zgodził się przyjąć ją do siebie w Łysakowie. — Ogarnęła mnie niesamowita radość. Wiedziałam, że od razu jadę do domu — mówi Natasza.
Znalazła autobus Iwano-Frankiwsk - Olsztyn, który nie był tani, ale powiedziała sobie, że lepiej być głodnym, niż znów stać dzień lub dłużej na granicy, żeby dostać się tam za darmo. Rano była już u pana Andrzeja.
I dodaje: — Chcę powiedzieć, że bezpieczeństwo i radość dziecka są najcenniejsze na świecie. I to właśnie chciałam zapewnić swojej córce. Bardzo tęsknię za moim mieszkaniem, moją rodziną, ale rozumiem, że mój pobyt w Polsce jest mi teraz potrzebny. Nie mogę ryzykować życiem mojej 13-letniej córki. Pracuję z naszymi ukraińskimi dziećmi jako wolontariuszka w szkole w Rogożu. Edukacja jest dla mnie bardzo ważna. Tylko inteligentni i znający się na rzeczy ludzie nie mogą być zarządzani jak szara masa owiec. Wierzę w zwycięstwo Ukrainy i bardzo chcę wrócić do ojczyzny — zapewnia Natasza.
Tatiana
Tatiana z Kijowa ma 8-letnią córkę. Dla niej 24 lutego zaczął się o 5 rano. Ani ona, ani jej rodzina nie była przygotowana na to, co miało się zdarzyć. O wybuchu wojny dowiedziała się od Nataszy, nauczycielki córki. Wtedy zaczęła zbierać dokumenty, rzeczy i schodzić do piwnicy. Następnego dnia rano wyruszyła z rodziną do miasta Obuchów. Droga nie była łatwa.
— Musiałam łapać stopa, przejść most pieszo. Moja córka ciągle pytała: „a co, jeśli spadnie na nas pocisk i wpadniemy do rzeki. Ja nie umiem pływać”. Ogarnęło mnie okropne poczucie bezsilności, rozpaczy i niepokoju. Wybuchy nie cichły, wyły syreny. Był strach, niepokój i panika. Bardzo bałam się o córkę. Wieczorem, 14 marca, postanowiliśmy z mężem, że razem z córką pojadę do Polski. Bardzo pomogła mi koleżanka, która powiedziała, że pan Andrzej zgodził się udzielić mi schronienia. Bardzo długo jechały z córką na granicę z Polską — wspomina.
—To był trudny czas. Po przejściu granicy spędziłyśmy z córką noc w schronisku dla uchodźców. Czekałyśmy na autobus do Warszawy, potem na pociąg do Działdowa, skąd odebrał nas pan Andrzej. Byłam bardzo zmęczona, ale zrozumiałam, dlaczego to robię. Bezpieczeństwo mojej córki jest dla mnie najważniejsze. Jestem szczęśliwa, bo mam dach nad głową i ciszę — mówi Tatiana. I zapewnia, że nie wybaczy tego, co zrobiła Rosja.
Sveta
Sveta mieszka w Kijowie, ma dwie córki w wieku 6 i 8 lat. Rozpoczęła się wojna. Syreny wyły, spadały pociski na domy. Przez pierwsze dwa dni razem córkami kryły się w piwnicy.
— Spałyśmy w ubraniu. Miałyśmy też przygotowaną walizeczkę, w której była woda, chleb i kawałek suchej kiełbasy. W razie zagrożenia wystarczyło szybko wstać, zabrać maleńki bagaż i uciekać. Z Kijowa do teściowej wyjechałyśmy z takim właśnie dobytkiem. Tak naprawdę bez niczego. W tym w czym stałyśmy. Na dworzec biegłyśmy pod ostrzałem. Bardzo dużo ludzi biegło na dworzec. Pociąg był zatłoczony, trudno było iść korytarzem. Ja mocno trzymałam swoje córki, żeby się w tym tłoku nie zgubiły. W końcu udało się nam znaleźć miejsce siedzące. Wymienialiśmy się miejscami — wspomina Sveta.
Dojechały do Koziatynia do teściowej. Tam nie spadały bomby, ale było słychać wybuchy. Sveta oglądała wiadomości. Było coraz większe zagrożenie, żołnierze rosyjscy strzelali nawet do dzieci.
— Bałam się o swoje córki. Postanowiłam jechać do Polski. Dotarłyśmy do Lwowa. Zabrali nas ze sobą znajomi — wspomina.
Tam trafiły do punktu wolontariackiego, gdzie spędziły noc.
— Ja spałam na siedząco, a dzieci znalazły wygodniejsze miejsce. Rano wyruszyłyśmy na granicę polsko-ukraińską. Dotarłyśmy do Uchrynia. Szłyśmy około godziny na piechotę. Było bardzo dużo ludzi. Po przejściu na polską stronę, dzieci dostały smakołyki, cukierki, zabawki. Ja chciałam jechać do Olsztyna, bo tam była moja koleżanka. Gdy podjechał autobus do Olsztyna już nie było w nim miejsca. Pojechała nim koleżanka z chorą babcią. Mimo że dzieci były zmęczone, poczekała na kolejny. Wsiadła z córkami do autobusu do Olsztyna, ale okazało się, że w Olsztynie nie ma miejsca, w którym mogłaby się zatrzymać — dodaje.
Dlatego zdecydowała się jechać do pana Andrzeja do Łysakowa, który odebrał je z autobusu osobiście.
— Przyjęto nas bardzo dobrze. Stół był zastawiony, przygotowane pokoje dla wszystkich. Zjedliśmy kolację i można było odpocząć. Pan Andrzej i jego żona zapewniają nam bardzo dobre warunki. Dzieci powoli uspokajają się, chodzą do szkoły. Mimo tego, że nic nam tu nie grozi, to dzieci nadal nerwowo i ze strachem reagują na dźwięk syren. Myślą, że to alarm bombowy. Potrzebują jeszcze trochę czasu, ale na pewno nie zapomną tego, co przeżyły — mówi Sveta.
— Przyjęto nas bardzo dobrze. Stół był zastawiony, przygotowane pokoje dla wszystkich. Zjedliśmy kolację i można było odpocząć. Pan Andrzej i jego żona zapewniają nam bardzo dobre warunki. Dzieci powoli uspokajają się, chodzą do szkoły. Mimo tego, że nic nam tu nie grozi, to dzieci nadal nerwowo i ze strachem reagują na dźwięk syren. Myślą, że to alarm bombowy. Potrzebują jeszcze trochę czasu, ale na pewno nie zapomną tego, co przeżyły — mówi Sveta.
Dasza
Mieszka w Połtawie. Ma syna Daniela. Pracowała i nadal pracuje zdalnie w organizacji, która zajmuje się zamówieniami publicznymi w systemie Prozoro.
Mieszka w Połtawie. Ma syna Daniela. Pracowała i nadal pracuje zdalnie w organizacji, która zajmuje się zamówieniami publicznymi w systemie Prozoro.
—13 marca przekroczyliśmy z synem granicę w Uhrynowie. Na granicy odebrali nas wolontariusze, którzy przywieźli nas do centrum wolontariatu, gdzie otrzymaliśmy pomoc. Przywitano nas serdecznie. Dzieci dostawały słodycze, zabawki. Tam poznałam Svetę i jej dzieci. Razem przywieziono nas do pana Andrzeja. Zostaliśmy bardzo serdecznie przyjęci i zapewnieni, że dla nas wszystkich starczy miejsca — mówi Dasza.
Pomagają im także wolontariusze, zwłaszcza w zdobyciu ubrania, bo przyjechali w jednej sukience, butach, kurtce. Dzieci tak samo. Nie było jak zabrać ze sobą więcej rzeczy.
— Pan Andrzej pomógł załatwić mojemu synowi pójście do szkoły w Rogożu. Jest w drugiej klasie. Ja pracuję online. Lubimy tu mieszkać. Tu jest cicho, dzieci mają plac zabaw na podwórku, jeżdżą na rowerach. Pan Andrzej zapewnił nam rowerową wycieczkę. Przejechaliśmy 5 kilometrów, nabraliśmy pozytywnych emocji. Pomógł nam także załatwić PESEL i karty bankomatowe — mówi Dasza.
Mimo to, Dasza cały czas myśli o tym, co dzieje się w jej rodzinnej miejscowości. Wie, że na razie Połtawa jest spokojna, ale są ciągłe alarmy. Do tej pory tylko raz została zbombardowana.
— Mam nadzieję, że nic nie stanie się złego mojej rodzinie i miastu — mówi Dasza.
Wielkanoc po ukraińsku
Wielkanoc po ukraińsku
W Polsce 17 i 18 kwietnia obchodzimy Wielkanoc. W Ukrainie jest ona w tym roku obchodzona tydzień później. Dlatego w Łysakowie, w domu pana Andrzeja, święta będą obchodzone dwa razy.
— Wielkanoc to rodzinne święto, spotkania, uśmiechy, rozmowy. U nas w Ukrainie przygotowujemy tradycyjne dania i przysmaki. Koniecznie na stole powinno być wielkanocne ciasto, pomalowane jajka, domowa kiełbasa, galaretka i pieczone mięso. Charakterystyczne ciasto to pascha i kolicz.
Wieczorem z soboty na niedzielę idziemy do kościoła prawosławnego, modlimy się, słuchamy kazań. Wracamy rano do domu, jemy śniadanie, które rozpoczynamy od poświęconych potraw i czekamy na naszych bliskich. Jeśli jest ładna pogoda, to wybieramy się na łono natury. Wielkanoc to święto, które podkreśla miłość, życzliwość, a teraz dla nas bardzo ważne jest spokojne niebo. Wierzymy jednak w zwycięstwo, bo Ukraina jest silna, a ludzie są odważni — mówi Svieta.
Wieczorem z soboty na niedzielę idziemy do kościoła prawosławnego, modlimy się, słuchamy kazań. Wracamy rano do domu, jemy śniadanie, które rozpoczynamy od poświęconych potraw i czekamy na naszych bliskich. Jeśli jest ładna pogoda, to wybieramy się na łono natury. Wielkanoc to święto, które podkreśla miłość, życzliwość, a teraz dla nas bardzo ważne jest spokojne niebo. Wierzymy jednak w zwycięstwo, bo Ukraina jest silna, a ludzie są odważni — mówi Svieta.
Trudno jest świętować, gdy nad domami bliskich, którzy zostali w Ukrainie, latają rosyjskie samoloty, bombardowane są nasze miasta, giną niewinni ludzie.
Andrzej Skurzyński
Jak tylko wybuchła wojna od razu podjął decyzję, że zgłosi się do pomocy, ponieważ w czasie II wojny światowej jego rodzinie też pomagano.
Chęć przyjęcia rodzin ukraińskich zgłosił do urzędu wojewódzkiego i Fundacji Twoja Rodzina. Z UW nie dostał odpowiedzi.
Andrzej Skurzyński
Jak tylko wybuchła wojna od razu podjął decyzję, że zgłosi się do pomocy, ponieważ w czasie II wojny światowej jego rodzinie też pomagano.
Chęć przyjęcia rodzin ukraińskich zgłosił do urzędu wojewódzkiego i Fundacji Twoja Rodzina. Z UW nie dostał odpowiedzi.
Po tygodniu zadzwoniono do niego z fundacji z informacją, że przyjadą do Łysakowa matki z dziećmi. Informację dostał w tym samym dniu, w którym miał odebrać rodziny.
— Nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ wszystko było już przygotowane. Dasza i Sveta przyjechały jako pierwsze. Nie myślałem, że będą chciały zostać, ale rano okazało się, że im się tu podoba. Później na prośbę Svety zgodziłem się przyjąć Tanię, która już była na polskiej granicy i prosiła o pomoc. Później, gdy dowiedziałem się, że nauczycielka, która uczyła w Kijowie dzieci, które już są u mnie, poszukuje miejsca, to od razu się zgodziłem na jej przyjęcie. Natasza, jako wolontariuszka, zgodziła się uczyć je w szkole w Rogożu — mówi pan Andrzej.
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez